“Bo wszyscy składamy się na nagrody, a kobiety składają się mniej”
Jednym z argumentów przeciwko równemu nagradzaniu kobiet i mężczyzn jest również “błyskotliwe” stwierdzenie, które uwaga brzmi mniej więcej tak: skoro wszyscy uczestnicy danego biegu wnoszą opłaty startowe, składając się tym samym na nagrody dla najlepszych, to jeśli kobiet w takim biegu jest mniej, to logiczne jest aby nagrody dla nich były niższe lub aby przyznać im tych nagród mniej. Sęk w tym, że wszyscy uczestnicy składają się również na medale, posiłki po biegu czy opiekę medyczną – może więc idąc tym tokiem rozumowania podarować paniom tańsze medale z plastiku (albo dać medale tylko połowie kobiet), zamiast makaronu po biegu dać po bułce z masłem, a zamiast karetki zamówić im znachora…
Nasze opłaty startowe wchodzą do ogólnej puli finansowej organizatora i nie powinno absolutnie brać się pod uwagę udziału procentowego pań w kontekście nagradzania, bo jest to po prostu niesprawiedliwe. Panie, które rywalizują tak samo jak mężczyźni otrzymują niższe nagrody, bo przedstawicielek ich płci jest mniej – jeśli ktoś nie widzi w tym znamion szowinizmu lub braku szacunku dla kobiet to współczuję zerowej empatii.
“No to jak chcecie być traktowane równo to walczcie z nami o podium”
Swego czasu gdy odważyłem się skrytykować jeden z biegów za nierówne traktowanie kobiet i mężczyzn spotkałem się również z komentarzami wzburzonych chłopków, którzy stwierdzili, że skoro tak wszyscy są za równouprawnieniem, to niech będą tylko kategorie OPEN i tyle. Jak się jakiejś kobiecie uda zająć miejsce w pierwszej trójce, to nagrodę dostanie, a jak nie to figa z makiem. Myślę, że mógłbym przemyśleć takie rozwiązanie gdyby mężczyźni mieli piersi wielkości pomarańczy, gdyby z ich krocza co miesiąc leciała krew, gdyby ich hormony szalały tak samo jak u kobiet, a bóle brzucha bywały tak silne jakby kopał je z półobrotu sam Chuck Norris. Tylko… kto się tym przejmuje?